czwartek, 11 czerwca 2015

"Pies" kontra "homo sovieticus"


    Pies kontra homo sovieticus (W rajskiej dolinie wśród zielska)


    1.   Każda książka, będąca antologią- zbiorem tekstów jednego lub wielu autorów, opisujących jeden temat z wielu perspektyw lub wiele tematów- powinna posiadać podwójnie przemyślaną strukturę.                                                             
 Po pierwsze: układ treści. Może być on chronologiczny, zgodny z datami napisania poszczególnych części; mogą zostać wyodrębnione bloki tematyczne (np. historyczny, human stories, militarny). Autor, w porozumieniu ze swoimi bliskimi albo redaktorem prowadzącym, może mieć "kaprys" ułożenia tekstu od tego, który najbardziej lubi, do tego, który najmniej. Może także określić jakąś zasadę organizującą poszczególne składniki tekstu.
Oprócz okładki, którą najczęściej zajmuje się grafik wydawniczy, a jej finalny kształt nierzadko stanowi kompromis pomiędzy marzeniem pisarza czy reportera, pomysłem rysownika a znajomością targetu czytelników, np. takich, którzy są przyzwyczajeni do rysunków czy zdjęć, najważniejszy jest tytuł. To on przyciąga uwagę potencjalnego czytelnika w księgarni. Tytuł całości- może być zaczerpnięty z treści dzieła (np. Sekret trzeciego Izajasza Parnickiego; choć to powieść, to jednak realizuje ogólny schemat, niezależny od podziału antologia-nieantologia), może być jednocześnie tytułem jednego z opowiadań czy reportaży (W rajskiej dolinie wśród zielska Hugo- Badera), ale również zagadką do rozwikłania przez odbiorcę (wymieńmy Inne Pieśni Jacka Dukaja- vide Parnicki).
  2. Jacek Hugo-Bader, rocznik 1957, należy do pokolenia, które mógłbym nazwać pokoleniem reportażystów "Gazety Wyborczej". Należą do niego ludzie, którzy na początku lat 90. podjęli współpracę z działem reportaży nowopowstałej gazety. Innymi przedstawicielami tej generacji są: Mariusz Szczygieł, Wojciech Tochman, Wojciech Jagielski czy Włodzimierz Nowak. Zbierali oni swoje pierwsze ważne doświadczenia w zawodzie jako członkowie zespołu kierowanego początkowo przez autorkę Zdążyć przed Panem Bogiem Hannę Krall, a potem przez inną wybitną reportażystkę, Małgorzatę Szejnert. Mariusz Szczygieł we wstępie do 20 lat wolnej Polski w reportażach wspomina, że początkowo każde zdanie jego tekstów było poprawiane przez panią Hanię. Mówi także o tym, że jedną z dewiz tej grupy młodych ludzi skupionych wokół osobowości Krall i Szejnert, było szukanie tematu. Szukanie tematu w praktyce oznaczało jedno: mobliność. I, wydaje się, tę bezcenną lekcję bycia w ruchu, a co za tym idzie, dociekliwości, odrobili oni wszyscy. Czeski Szczygieł, przemieszczający się między Filipinami a polską prowincją Tochman, wędrujący od Czeczenii po Kenię Jagielski, aż wreszcie błąkający się jak pies po Rosji-potężnym mocarstwie, ale i ruinie Związku Radzieckiego- Jacek Hugo Bader.
3.   Pierwsza samodzielna książka reportażowa Jacka Hugo-Badera to W rajskiej dolinie wśród zielska, wydana w 2002 roku, a wznowiona w 2010 nakładem wydawnictwa Czarne. Składa się na nią siedemnaście tekstów, uprzednio znanych czytelnikom z "Gazety Wyborczej". Ramy chronologiczne tej książki wyznaczają lata 1993-2001- pierwodruki na łamach macierzystej gazety Hugo-Badera. Układ chronologiczny ma jedną zaletę, która jednocześnie może zostać odebrana jako wada. To podejście pokazuje ewolucję, zarówno intelektualną, jak i stylistyczną piszącego. Z jednej strony jako czytelnicy możemy być zadowoleni zgodnie z zasadą "w miarę jedzenia wzrasta apetyt", z drugiej jednak, słaby otwierający tom utwór, może zniechęcić nas do dalszej lektury. Hugo-Bader zaczyna swoich siedemnaście opowieści o Rosji od Towarzysza Kałasznikowa z 1993 roku, co nie wychodzi, w mojej ocenie, książce na dobre, tym bardziej, że reportaże powielają pewne tematy: historia, wojna, peryferie Imperium. Układ chronologiczny sprawdzał się w innej wielkiej książce reporterskiej o Rosji. Imperium Ryszarda Kapuścińskiego zaczynało się od pierwszych spotkań małego Rysia, przyszłego reportera, z potężnym radzieckim Imperium. Dzięki nim mogliśmy zobaczy ten kraj-świat oczyma dziecka, jak i dojrzałego mężczyzny, który niejedno w życiu widział. A Rosja, ta komunistyczna i ta po pieriestrojce, była dla niego czymś fascynującym, co chciał w jakiś sposób zrozumieć, poznać mechanizm jej działania poprzez szukanie trybików machiny. Mariusz Szczygieł we wstępie do Białej gorączki, innej książki Hugo-Badera, bardzo trafnie stosuje                  w odniesieniu do metody reporterskiej swojego starszego kolegi z redakcji metaforę wałęsającego się psa. Jednak, w moim odczuciu, autor Dzienników kołymskich musiał ją sobie przyswoić i stopniowo udoskonalać.
4.  Towarzysz Kałasznikow to świetny podręcznik nie tylko dla początkujących reporterów, ale również wszystkich tych dziennikarzy, którzy parają się przede wszystkim sztuką wywiadu. Hugo-Bader jest dociekliwy, drąży, szuka możliwości kontaktu z Kałasznikowem, wynalazcą jednego z najbardziej znanych karabinów na świecie-kałasznikowa. Duża część reportażu to wywiad               z przebywającym już na emeryturze inżynierem. Ta rozmowa bezlitośnie obnaża braki młodego dziennikarza, ale jednocześnie jest próbką jego ostrego stylu. Hugo-Bader nie rozumie lub nie chce zrozumieć wtedy jeszcze istoty rosyjskości. Wytyka swojemu bohaterowi służenie ideałom komunistycznym, dopytuje o wojnę, o Stalina, o żołnierzy radzieckich. W pewnym momencie fotograf Piotr, świadek rozmowy z Kałasznikowem mówi Hugo-Baderowi "Nie tak brutalnie"*. Błędy Hugo-Badera widać jeszcze wyraźniej zestawiając ten reportaż, z reportażami Swietłany Aleksijewicz z pierwszej części Czasów Secondhand, która opisuje lata 1991-2001.
W stosunku do białoruskiej dziennikarki moglibyśmy powiedzieć: "jest niewidzialna". Pozwala swoim bohaterom na monologi, na opowiadanie całych historii, nie wartościuje ich (choć Hugo-Bader zauważa, że Kałasznikow na swój sposób może być szlachetny), pozwala na to, by oni sami ustawili lustro, przez które zobaczą siebie i Rosję. I wtedy zobaczymy Rosjan lirycznych, okrutnych, delikatnych, pełnych pogardy. Zobaczymy, i starca Zosimę z Braci Karamazow Dostojewskiego i Gogolowskiego Cziczikowa z Martwych dusz. Hugo-Bader korzysta z przywileju młodości: krytycznego spojrzenia na zastany porządek rzeczy. Aleksijewicz nie komentuje, rejestruje świat i ludzi w stanie czystym,  jeden do jeden. Hugo-Bader nie uzyskuje dostępu do swojego bohatera, bo nie jest ze świata ludzi sowieckich. Dlatego Kałasznikow zbywa Polaka i okazuje mu swoje zdenerwowanie pytaniami. Aleksijewicz można zaufać, bo nie trzeba jej tłumaczyć Stalina, Berii, Chruszczowa czy Gorbaczowa. Hugo-Bader wyraża swoją opinię wcześniej niż udaje mu się przyswoić słownik tzw. sowka i znaczenie słów: Lenin, partia, rewolucja, Stalin, Armia Czerwona. Aleksijewicz jest jak dyktafon, "na żywo".  Hugo-Bader działa w czasie teraźniejszym.
W Towarzyszu Kałasznikowie polski autor sytuuje otwarcie swoją pozycję jako dziennikarza, korespondenta "Wyborczej", choć jego modus operandi to znikanie, nieujawnianie swojej tożsamości, mieszkanie z bezdomnymi. Aleksijewicz (podobnie jak Wojciecha Jagielskiego) bohaterowie znają jako osobę piszącą, niektórzy domagają się, by być opisanymi, by znaleźć się w reportażu.    
5. Kolejny tekst w zbiorze, Księga powrotu z niewoli sowieckiej, również z 1993 roku to, w moim odczuciu, pierwszy mistrzowski reportaż Jacka Hugo-Badera. Autor buduje tu zaskakującą paralelę pomiędzy losami Izraelitów, starotestamentowego Narodu Wybranego, a historią de facto sowieckich niewolników czyli krymskich Tatarów. Każda z opowieści poprzedzona została fragmentem zaczerpniętym z ksiąg Starego Testamentu. Tu po raz pierwszy u  Hugo-Badera czuje się umiejętność oderwania się od dosłowności "tu i teraz", zrzutowania uniwersalności Historii (która taka z zasady jest, bowiem tworzą  ją ludzie, obdarzeni takimi samymi emocjami: strachem, miłością, nienawiścią, niezależnie od realiów geograficznych i czasu) na wiele losów poszczególnych ludzi: Ulwije, Osmana Osmanowicza czy duchownego Klebera.
6. Każdy czytelnik reportaży Jacka Hugo-Badera natknie się w którymś momencie na poetycką frazę:"oplata mnie jedwabnymi rzemykami przydymionych swoich spojrzeń**". Powtarza się ona wielokrotnie: w W rajskiej dolinie, w Dziennikach kołymskich, w Białej gorączce. W tekstach o ludziach starszych i młodszych, mieszkających w Moskwie i na Syberii, Rosjanach i nie-Rosjanach. Zastanawiałem się, dlaczego akurat te słowa Izaaka Babla, autora Armii Konnej) przemówiły tak bardzo do wyobraźni polskiego reportera, że aż zyskały rangę leitmotywu. Izaak Babel po raz pierwszy "wchodzi" do świata opisywanego przez Polaka w reportażu A rewolucja to przecież miała być przyjemność (1996), który zaczyna się od fragmentu Armii Konnej, a kończy powyższymi, słynnymi słowami.  Hugo-Bader komentuje opowieść samego Babla o spotkaniu ze starym Żydem, Gedalim w następujący sposób: "Gedali  miał wątpliwości. Babel i wielu innych Żydów, powitało rewolucję jak Mesjasza"***. Coś pięknego! Rewolucja, która określiła i nadal określa całą współczesną Rosję, jest widziana przez reportażystę w oczach swoich rozmówców,  tak jakby istniała jedna wielka wspólnota oczu. Tylko wpatrując się w nie i czujnie słuchając, Hugo-Bader może pokazać cierpienie i dumę, terror stalinowski, łagry i smutek za upadającym Krajem Rad ery Gorbaczowa. Doświadczenia zostały przechowane w spojrzeniu kobiet i mężczyzn radzieckich, rosyjskich. Zrozumiałem, dlaczego ta bablowska fraza powraca jak mantra w najintymniejszych rozmowach, typowo rosyjskich o Bogu, miłości, polityce, życiu i śmierci. Rosyjski Żyd, Izaak Babel, w sposób absolutnie genialny uchwycił marzenie o wolności, które przerodziło się w krwawe jarzmo. Drogę od ucieczki z jedynowładztwa cara do jedynowładztwa Stalina. Hugo-Bader mając za przewodnika autora Armii Konnej może powiedzieć: tematem Rosji jest wolność. Niezależnie od tego, kto rządzi jej bezkresnym terytorium. Car, Stalin, Gorbaczow, Jelcyn, Putin.
7. Na koniec tego "otwarcia drzwi" do reportaży pana Jacka Hugo-Bader, chciałbym poświęcić nieco uwagi tytułowemu tekstowi W rajskiej dolinie wśród zielska. Zaczyna się od młodych, nagich            i pięknych kobiet w kirgiskiej rajskiej dolinie, którym do ciała przykleja się kwietny pyłek anasza, który kiedyś będzie nazywał się marihuana lub haszysz. Piekło i raj tak blisko siebie. Geograficzny Raj i piekło narkomanii. Religia chrześcijańska mówi, że po śmierci będzie piekło albo niebo, raj wiecznej szczęśliwości albo miejsce wiecznego potępienia. Przypomina się od razu Herbert i jego     u wrót doliny. Kirgiska dolina, w której można śpiewać psalmy, ciesząc się pięknym widokiem, ale też zgrzytać zębami, wiedząc, że jest ona punktem początkowym drogi do szpitala psychiatrycznego czy odwyku. Hugo-Bader pomny dwuznaczności tego miejsca rusza w długą drogę śladem kirgiskiej narkomanii, głównej bolączki tego kraju. Dociera na targ do Osz, gdzie chce kupić heroinę, wędruje w góry na poszukiwanie lokalnych baronów mafii narkotykowej, prezentuje psychuszki, w których detoks przechodzą opiumiści i heroiniści. Opisuje kraj i ludzi na krawędzi śmierci, w którym              w powietrzu wiruje anasza.
8. W rajskiej dolinie wśród zielska może nie porwać tak bardzo jak Biała gorączka, która poraża transowością i serwuje Rosję w bardzo wysokich dawkach, ale pokazuje w sposób doskonały, jak ciężką fizycznie i psychicznie jest praca reportera. Jak wiele wysiłku trzeba włożyć, by napisać doskonały reportaż. A jak powiadają, jesteś tak dobry jak Twój ostatni tekst. Jacek Hugo-Bader w swojej pierwszej książkowej wyprawie dotarł do wybitności.                                        
                       
 Bartosz Dąbrowski

 *J. Hugo-Bader, W rajskiej dolinie wśród zielska, Wołowiec 2010, s.20
 ** Tamże, s.122.
 *** Tamże, s.86


















                                                      

„Piszę krwią, potem i łzami. Moje pióro jest napełnione czystymi emocjami”

- wyznaje Jacek Hugo-Bader w wywiadzie na temat swojej najnowszej publikacji,
a mianowicie „Długim filmie o miłości. Wyprawa na Broad Peak”, która miała premierę
w 2014 roku
i zbiera bardzo dobre recenzje. Od wszystkich oprócz... samych bohaterów. Zarzucają mu oni brak empatii, a także rozmijanie się z rzeczywistością. „Czy nie na tym jednak polega zawód reportera?” - pyta Jacek. „Wszyscy wiedzieli, kim jestem i po co tam jestem, dlaczego pytam i przysłuchuję się rozmowom. Poza tym wiadomo, że reporter książkowy może pójść w literaturę.”

Fabuła książki odwołuje się do wyprawy w poszukiwaniu ciał dwóch himalaistów, którzy zginęli podczas zimowej ekspedycji na Broad Peak. Hugo-Bader udaje się tam wyłącznie
w roli obserwatora, notuje, pyta i stara się najdokładniej, jak twierdzi, oddać towarzyszące wyprawie emocje.

Czy książka zrobiła więcej złego czy dobrego? Trudno powiedzieć. „Jeśli chodzi o Kowalskich
i Berbeków, to więcej złego - wiem, że te rodziny mają do mnie duży żal. Ale książka jest
w miarę rzetelnie napisana, nie ma tam wielu przekłamań - opisuje te zdarzenia i te emocje, które miały miejsce. Myślę, że dla sprawy Broad Peak i dla całego naszego środowiska dobrze się przysłuży” - podsumowuje
autor.

A co Wy o tym sądzicie? O dostęp do książki nietrudno, wystarczy chwilę poszukać
w sklepach internetowych, czy też osiedlowych bibliotekach. Osobiście bardzo zachęcam ;)



Małgorzata Łoboda

Jacek Hugo-Bader - kilka słów o sobie

Pozwolę sobie zamieścić list, który Jacek Hugo-Bader wysłał Jackowi Berbece, aby przekonać go do swojego udziału w wyprawie na Broad Peak.

Co i w jaki sposób mówi? I czy oby nie rozminął się z prawdą? Przeczytajcie sami!








                                                                                                                                    Małgorzata Łoboda

Dom, cały dom bym wziął!


Mój mąż zwykł nazywać mnie „osobą o lekko niezdrowych zainteresowaniach” (choć ja tam wolę określenie „nietypowych”). Może to i racja, bo do czego to podobne, by dwudziestoparolatka z wypiekami na twarzy i tętnem, jakby właśnie pobiła rekord na setkę zaczytywała się do nieprzytomności przeglądając internetowe zasoby dotyczące wielkiej płyty, katastrof budowlanych, deweloperki a’ la Edward Gierek, Czarnobyla i osiedlowych hydroforni. Ostatnio odkryłam fotobloga prezentującego blokowiska Hong-Kongu i z wrażenia dostałam duszności. Dosłownie.

Znalazłam też pewne archiwalne nagranie. Odtworzyłam je i jakież było moje zdziwienie. „Pamiętam to! Boże, ja to pamiętam!”.

W istocie, tą tragedią przez długi czas żyły wszystkie ogólnopolskie i lokalne media, więc trudno byłoby ją przeoczyć. Okazało się, że film dotyczy wybuchu gazu w gdańskim wieżowcu przy al. Wojska Polskiego w 1995 roku. Co więcej, miesiąc po wybuchu byłam na miejscu katastrofy. Okoliczności: szkolna wycieczka do Trójmiasta. Minęliśmy dom Lecha Wałęsy, tonął w kwiatach. Po minucie oczom naszym ukazał się pusty, milczący plac. Brązowa ubita ziemia, dojmujące wrażenie – czegoś tutaj brakuje. Widok z rodzaju tych, które raz „sfotografowane” w pamięci mają pozostać tam na zawsze.

Młodszym czytelnikom wyjaśnię, że 17 kwietnia 1995 roku w drugi dzień świąt wielkanocnych dzielnicą Gdańsk-Wrzeszcz wstrząsnął potężny wybuch. „Wywaliło mnie z łóżka” – przypomina sobie pan Marcin, mieszkający we wcale nie tak bliskim sąsiedztwie. „Myśleliśmy, że wojna się zaczęła” – mówią zgodnie starsi ludzie. Strażacy, których  przed szóstą nad ranem na równe nogi postawił wyjący alarm, w pierwszej chwili sądzili, że to jakiś żart. Jak wspomina aspirant Jerzy Petryczko: „To był Lany Poniedziałek. Rozległa się syrena, kontrolki wzywające na akcję się zapaliły. Z dziesięciu możliwych aż osiem się zaświeciło. Dlatego pomyśleliśmy, że koledzy chcą nam zrobić psikusa: zjedziemy na dół, a oni poleją nas wodą. Ale okazało się trochę inaczej, okazało się, że jedziemy do wybuchu gazu przy al. Wojska Polskiego”

Tego, co zastali na miejscu, mieli już nigdy nie zapomnieć. Blok stał. Trochę przechylony. Po dokładnym przyjrzeniu się okazało się, że brakowało dolnych pięter.

I cisza. Absolutna, ogłuszająca cisza.

Po chwili pod wieżowcem było już dziesięć zastępów straży. Zajeżdżały karetki. Lokatorzy z wyższych pięter, ci, który mogli, wychodzili o własnych siłach. Przez okna, przedzierając się przez gruzy. Resztę trzeba było błyskawicznie ewakuować. Blok chwiał się, trzeszczał, groził zawaleniem.

Mimo wszystko część mieszkańców miała nadzieję, że „coś się jeszcze z tym blokiem da zrobić”. Oczywiście tak nie było. Następnego dnia wieżowiec wysadzono. Zrobiono to, by dostać się do osób uwięzionych w dolnych, zmiażdżonych kondygnacjach, a także dlatego, że chwiejący się 10-piętrowiec mógł się w każdej chwili zawalić. Była to pierwsza w historii Polski akcja wyburzania budynku znajdującego się w centrum miasta. Niestety, spod zwałów betonu i żelbetu  wydobywano już tylko zwłoki. Zginęły 22 osoby. Jedyną żywą istotą uratowaną z gruzowiska był czarno-biały kot. Miałczący, zakurzony, bardzo przerażony, ale cały i zdrowy w pewnej chwili wyskoczył spod betonowej płyty. Należał do lokatorki 9-go piętra i szczęśliwie wrócił do swej pani.

Przeprowadzone śledztwo nie pozostawiło wątpliwości: ktoś odkręcił gaz.

Dziś już wiemy, kto. Mieszkaniec parteru, Jerzy Szachowski, skonfliktowany z resztą lokatorów i spółdzielnią. On również stracił życie w wyniku katastrofy. Był osobą chorą psychicznie, wielokrotnie odgrażał się, że wysadzi wszystkich w powietrze, szukał zemsty za wyimaginowane krzywdy. Ale nikt z ocalałych go nie obciąża, mówią, że fakt, iż on sam zginął w pewnym stopniu „go osłania”.

Latem 1997 na aleję Wojska Polskiego 39 wróciło życie. Na miejscu wieżowca stanął nowy, niższy blok. Zamieszkali w nim ocaleni mieszkańcy.

Nie wszyscy się na to zdecydowali, niektórzy zdecydowanie protestowali, podkreślając, że „za Boga nie będą mieszkać na grobach”.

W centralnym miejscu, przy wejściu do środkowej klatki, umieszczono tablicę pamiątkową, ufundowaną przez Miasto Gdańsk. Widnieje na niej przechylony blok, tumany pyłu i róża. Jest złamana.
Tablica
                                                                                                    
                                                                                                       fot. Aleksandra Bujas

Aleja Wojska Polskiego 39 dzisiaj
 
                                                                                                         fot. Aleksandra Bujas
 

Postanowiłam napisać reportaż, by uczcić pamięć ofiar, zwłaszcza, że w bieżącym roku przypada 20 rocznica wybuchu. Na przestrzeni lat nie ja jedna chciałam o tym pisać. Pierwszy był Jacek Hugo Bader. Jego reportaż pt. „Cały dom bym wziął” ukazał się w Gazecie Wyborczej, niecały tydzień po katastrofie. Jest króciutki. Znajduje się też w Antologii Polskiego Reportażu, całkowicie zasłużenie. Do przeczytania go każdego gorąco namawiam i zachęcam, ale ufam, że po lekturze tej notki szczególnie namawiać nie będzie trzeba.

                                                                                                             fot. Aleksandra Bujas
 

O tym, że J.H.B. mnie ubiegł (jeśli można to tak określić) dowiedziałam się przez przypadek. I to od Bartosza, pomysłodawcy naszego bloga. Razu pewnego, wymieniając dzieła Badera, które ma/zna wymienił też reportaż z antologii. „To o jakimś bloku w Gdańsku” – powiedział. Chyba nie muszę tłumaczyć, że aż zaniemówiłam? Czy to zrządzenie losu czy może przeznaczenie, że trafiłam na (przepraszam) bliżej mi wcześniej nieznanego J.H.B.?

Osią tekstu jest opis przedmiotów, jakie mieszkańcy zdołali zabrać ze sobą podczas ewakuacji,  jakich zabrać nie zdążyli, a bardzo tego żałują.
 

I tak dowiadujemy się, że pan Jacek wziął… dezodorant, bo akurat był pod ręką, gdy mężczyznę wybuch zaskoczył pod prysznicem. Pani Maryla zabrała kołdrę. Dlaczego? Taki odruch, jak mówi, w 39’ – tym ludzie też zabierali kołdry, mimo że było gorąco. Pani Iza, uwagi na nietypowe gabaryty uratowała trochę ubrań, jak twierdzi – w przeciwnym wypadku nie miałaby co na siebie włożyć – jej rozmiary należą do tych rzadziej spotykanych. Inna lokatorka uparła się, by wziąć wielki wazon. Zajmował sporo miejsca w ratunkowym koszu, ale pani Anna czuła, że nie może postąpić inaczej. Czemu? Nie wie. Ani on pamiątkowy, ani szczególnie cenny. Ale ocalał i jest.
 
Więcej nie zdradzę, przeczytacie sami.

Reporter dowiedział się, że nikt z jego rozmówców nie zdołał ocalić tego, na czym najbardziej by mu zależało.

Jacek Hugo Bader słynie z niekonwencjonalnego podejścia do pisania. Jak pisze, to całym sobą. Gdy tworzył tekst o byłym więźniu, który na nowo uczył się egzystować na wolności, w nieznanej, zastanej rzeczywistości, to z nim zamieszkał.

Dla mnie zaskakującym jest, że odbył te wszystkie rozmowy z lokatorami niemal tuż po tragedii. Ja po dwudziestu latach od zdarzenia panicznie boję się, by kogoś swoim zainteresowaniem nie urazić. Nie odważyłabym się na to, czego dokonał J.H.B., krępowałabym się po tygodniu pytać mieszkańców, co mogliby wziąć z w pośpiechu opuszczanego mieszkania.

Pan Eugeniusz na tak postawione pytanie miał jedną odpowiedź. „Dom. Cały dom bym wziął”

                                                                                                                                             Aleksandra Bujas