czwartek, 11 czerwca 2015

Dom, cały dom bym wziął!


Mój mąż zwykł nazywać mnie „osobą o lekko niezdrowych zainteresowaniach” (choć ja tam wolę określenie „nietypowych”). Może to i racja, bo do czego to podobne, by dwudziestoparolatka z wypiekami na twarzy i tętnem, jakby właśnie pobiła rekord na setkę zaczytywała się do nieprzytomności przeglądając internetowe zasoby dotyczące wielkiej płyty, katastrof budowlanych, deweloperki a’ la Edward Gierek, Czarnobyla i osiedlowych hydroforni. Ostatnio odkryłam fotobloga prezentującego blokowiska Hong-Kongu i z wrażenia dostałam duszności. Dosłownie.

Znalazłam też pewne archiwalne nagranie. Odtworzyłam je i jakież było moje zdziwienie. „Pamiętam to! Boże, ja to pamiętam!”.

W istocie, tą tragedią przez długi czas żyły wszystkie ogólnopolskie i lokalne media, więc trudno byłoby ją przeoczyć. Okazało się, że film dotyczy wybuchu gazu w gdańskim wieżowcu przy al. Wojska Polskiego w 1995 roku. Co więcej, miesiąc po wybuchu byłam na miejscu katastrofy. Okoliczności: szkolna wycieczka do Trójmiasta. Minęliśmy dom Lecha Wałęsy, tonął w kwiatach. Po minucie oczom naszym ukazał się pusty, milczący plac. Brązowa ubita ziemia, dojmujące wrażenie – czegoś tutaj brakuje. Widok z rodzaju tych, które raz „sfotografowane” w pamięci mają pozostać tam na zawsze.

Młodszym czytelnikom wyjaśnię, że 17 kwietnia 1995 roku w drugi dzień świąt wielkanocnych dzielnicą Gdańsk-Wrzeszcz wstrząsnął potężny wybuch. „Wywaliło mnie z łóżka” – przypomina sobie pan Marcin, mieszkający we wcale nie tak bliskim sąsiedztwie. „Myśleliśmy, że wojna się zaczęła” – mówią zgodnie starsi ludzie. Strażacy, których  przed szóstą nad ranem na równe nogi postawił wyjący alarm, w pierwszej chwili sądzili, że to jakiś żart. Jak wspomina aspirant Jerzy Petryczko: „To był Lany Poniedziałek. Rozległa się syrena, kontrolki wzywające na akcję się zapaliły. Z dziesięciu możliwych aż osiem się zaświeciło. Dlatego pomyśleliśmy, że koledzy chcą nam zrobić psikusa: zjedziemy na dół, a oni poleją nas wodą. Ale okazało się trochę inaczej, okazało się, że jedziemy do wybuchu gazu przy al. Wojska Polskiego”

Tego, co zastali na miejscu, mieli już nigdy nie zapomnieć. Blok stał. Trochę przechylony. Po dokładnym przyjrzeniu się okazało się, że brakowało dolnych pięter.

I cisza. Absolutna, ogłuszająca cisza.

Po chwili pod wieżowcem było już dziesięć zastępów straży. Zajeżdżały karetki. Lokatorzy z wyższych pięter, ci, który mogli, wychodzili o własnych siłach. Przez okna, przedzierając się przez gruzy. Resztę trzeba było błyskawicznie ewakuować. Blok chwiał się, trzeszczał, groził zawaleniem.

Mimo wszystko część mieszkańców miała nadzieję, że „coś się jeszcze z tym blokiem da zrobić”. Oczywiście tak nie było. Następnego dnia wieżowiec wysadzono. Zrobiono to, by dostać się do osób uwięzionych w dolnych, zmiażdżonych kondygnacjach, a także dlatego, że chwiejący się 10-piętrowiec mógł się w każdej chwili zawalić. Była to pierwsza w historii Polski akcja wyburzania budynku znajdującego się w centrum miasta. Niestety, spod zwałów betonu i żelbetu  wydobywano już tylko zwłoki. Zginęły 22 osoby. Jedyną żywą istotą uratowaną z gruzowiska był czarno-biały kot. Miałczący, zakurzony, bardzo przerażony, ale cały i zdrowy w pewnej chwili wyskoczył spod betonowej płyty. Należał do lokatorki 9-go piętra i szczęśliwie wrócił do swej pani.

Przeprowadzone śledztwo nie pozostawiło wątpliwości: ktoś odkręcił gaz.

Dziś już wiemy, kto. Mieszkaniec parteru, Jerzy Szachowski, skonfliktowany z resztą lokatorów i spółdzielnią. On również stracił życie w wyniku katastrofy. Był osobą chorą psychicznie, wielokrotnie odgrażał się, że wysadzi wszystkich w powietrze, szukał zemsty za wyimaginowane krzywdy. Ale nikt z ocalałych go nie obciąża, mówią, że fakt, iż on sam zginął w pewnym stopniu „go osłania”.

Latem 1997 na aleję Wojska Polskiego 39 wróciło życie. Na miejscu wieżowca stanął nowy, niższy blok. Zamieszkali w nim ocaleni mieszkańcy.

Nie wszyscy się na to zdecydowali, niektórzy zdecydowanie protestowali, podkreślając, że „za Boga nie będą mieszkać na grobach”.

W centralnym miejscu, przy wejściu do środkowej klatki, umieszczono tablicę pamiątkową, ufundowaną przez Miasto Gdańsk. Widnieje na niej przechylony blok, tumany pyłu i róża. Jest złamana.
Tablica
                                                                                                    
                                                                                                       fot. Aleksandra Bujas

Aleja Wojska Polskiego 39 dzisiaj
 
                                                                                                         fot. Aleksandra Bujas
 

Postanowiłam napisać reportaż, by uczcić pamięć ofiar, zwłaszcza, że w bieżącym roku przypada 20 rocznica wybuchu. Na przestrzeni lat nie ja jedna chciałam o tym pisać. Pierwszy był Jacek Hugo Bader. Jego reportaż pt. „Cały dom bym wziął” ukazał się w Gazecie Wyborczej, niecały tydzień po katastrofie. Jest króciutki. Znajduje się też w Antologii Polskiego Reportażu, całkowicie zasłużenie. Do przeczytania go każdego gorąco namawiam i zachęcam, ale ufam, że po lekturze tej notki szczególnie namawiać nie będzie trzeba.

                                                                                                             fot. Aleksandra Bujas
 

O tym, że J.H.B. mnie ubiegł (jeśli można to tak określić) dowiedziałam się przez przypadek. I to od Bartosza, pomysłodawcy naszego bloga. Razu pewnego, wymieniając dzieła Badera, które ma/zna wymienił też reportaż z antologii. „To o jakimś bloku w Gdańsku” – powiedział. Chyba nie muszę tłumaczyć, że aż zaniemówiłam? Czy to zrządzenie losu czy może przeznaczenie, że trafiłam na (przepraszam) bliżej mi wcześniej nieznanego J.H.B.?

Osią tekstu jest opis przedmiotów, jakie mieszkańcy zdołali zabrać ze sobą podczas ewakuacji,  jakich zabrać nie zdążyli, a bardzo tego żałują.
 

I tak dowiadujemy się, że pan Jacek wziął… dezodorant, bo akurat był pod ręką, gdy mężczyznę wybuch zaskoczył pod prysznicem. Pani Maryla zabrała kołdrę. Dlaczego? Taki odruch, jak mówi, w 39’ – tym ludzie też zabierali kołdry, mimo że było gorąco. Pani Iza, uwagi na nietypowe gabaryty uratowała trochę ubrań, jak twierdzi – w przeciwnym wypadku nie miałaby co na siebie włożyć – jej rozmiary należą do tych rzadziej spotykanych. Inna lokatorka uparła się, by wziąć wielki wazon. Zajmował sporo miejsca w ratunkowym koszu, ale pani Anna czuła, że nie może postąpić inaczej. Czemu? Nie wie. Ani on pamiątkowy, ani szczególnie cenny. Ale ocalał i jest.
 
Więcej nie zdradzę, przeczytacie sami.

Reporter dowiedział się, że nikt z jego rozmówców nie zdołał ocalić tego, na czym najbardziej by mu zależało.

Jacek Hugo Bader słynie z niekonwencjonalnego podejścia do pisania. Jak pisze, to całym sobą. Gdy tworzył tekst o byłym więźniu, który na nowo uczył się egzystować na wolności, w nieznanej, zastanej rzeczywistości, to z nim zamieszkał.

Dla mnie zaskakującym jest, że odbył te wszystkie rozmowy z lokatorami niemal tuż po tragedii. Ja po dwudziestu latach od zdarzenia panicznie boję się, by kogoś swoim zainteresowaniem nie urazić. Nie odważyłabym się na to, czego dokonał J.H.B., krępowałabym się po tygodniu pytać mieszkańców, co mogliby wziąć z w pośpiechu opuszczanego mieszkania.

Pan Eugeniusz na tak postawione pytanie miał jedną odpowiedź. „Dom. Cały dom bym wziął”

                                                                                                                                             Aleksandra Bujas

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz